Czworonożnym bohaterom książki Ewy Zgrabczyńskiej użyczyły tytułu NIEUMARŁE – słynne tygrysy cudem uratowane na granicy polsko-białoruskiej z koszmarnego transportu śmierci przez Ewę Zgrabczyńską, dyrektorkę poznańskiego zoo. Podobne interwencje stały się poniekąd znakiem firmowym, pasją i powołaniem tej niezwykłej kobiety, która miłość do zwierząt łączy z walką o ich prawa i dobrostan.
W tej książce jest to, co najważniejsze: emocje! Smutek i złość na to, co człowiek robi zwierzętom, i nadzieja, bo przecież tacy ludzie jak Ewa Zgrabczyńska niosą też nadzieję. Nie tylko ratowanym zwierzętom, ale również nam, ludziom. To nadzieja na to, że dobro istnieje.
ADAM WAJRAK
Dzięki brawurowym akcjom Zgrabczyńskiej i jej współpracowników zwierzęta – przetrzymywane w potwornych warunkach tygrysy, niedźwiedzie brutalnie tresowane w cyrkach, oceloty, lwy i oryksy traktowane jako zabawki albo źródło zarobku w nielegalnych hodowlach, ocalone przed myśliwymi wilki, oswobodzone z ferm lisy i jenoty – znajdują bezpieczne schronienie i opiekę. Te opowieści przywracają wiarę w dobro i w to, że poświęcenie, zaangażowanie i miłość mogą ocalić świat i naszych braci mniejszych przed ludzką chciwością, okrucieństwem i bezdusznością. Ostatnia z akcji opisanych w tej książce to ratowanie przed zagładą zwierząt z ogarniętej wojną Ukrainy – z bombardowanych ogrodów zoologicznych i azylu pod Kijowem.
Ewa Zgrabczyńska – od 2016 roku dyrektor zoo w Poznaniu. Absolwentka Wydziału Biologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 1999 uzyskała doktorat na UAM. Jest autorką publikacji naukowych i popularnonaukowych dotyczących ochrony zwierząt oraz ekologii. Nieustannie walczy o prawa zwierząt.
Fragmenty książki:
Opowieść o Goghu
Tygrysy myślą i analizują. Być może próbują również zrozumieć ludzi i ich słabości. Wiara w dziwne kosmiczne zdarzenia i moce inne niż Matki Natury jest typową cechą ludzi. Od zarania dziejów człowiek lubował się w oddawaniu czci bóstwom, poszukiwał nadziemskich sił, by ułatwiać sobie życie czy tłumaczyć lęk przed odwiecznymi prawami naturalnymi. Nie potrafił okiełznać wiatru, powstrzymać burzy i powodzi, przeciwstawić się ogniowi. Uznawał w takim razie żywioły za bogów, tworzył wizerunki ich panów i oddawał im cześć. Od zawsze pragnął być ponad Matką Naturą i rzeczy najprostsze gmatwać i udziwniać. Zamiast poddać się biegowi naturalnych zdarzeń, uciekał w religie i okrucieństwo wobec pełnoprawnych mieszkańców Ziemi. Chciał być sprawny jak tygrys, szybki jak gazela i przebiegły jak lampart. Zazdrościł drapieżcom ostrych zębów i pazurów, przerażała go prawdziwa pierwotna siła. I chciał żyć wiecznie, nie akceptując najważniejszego z praw: następstwa śmierci po życiu. Choroby przerażały go. Wymyślał więc amulety i czary, poszukiwał eliksirów wiecznej młodości. Obserwując tygrysią siłę i tężyznę, chciał je wykraść ze zwierzęcych ciał. Wydawało mu się, że wystarczy wielkiego kota zabić, a tłuszcz uleczy reumatyzm, wąsy przydadzą się na ból zęba, a wyekstrahowany mózg zapobiegnie lenistwu. Wisiory z kocich zębów miały dawać siłę herosa, sproszkowany penis miał być lekiem na impotencję, a ogon leczyć choroby skóry. Do dzisiaj, mimo zaanektowania prawie całej przestrzeni planety, ludzkość nie wygrywa ze śmiercią i mocno wierzy, że kradzież elementów zwierzęcych ciał oddali widmo choroby i obrócenia się w proch…
Lwiątka
Telefon od policji z Rybnika. „Czy znajdzie pani miejsce dla lwiątka?” Matko jedyna, jakie lwiątko… I już jechała grupa ratunkowa z poznańskiego zoo, Artur – weteran z Syrii, zaprawiony w bojach i doświadczony opiekun zwierząt, i Jarek – lekarz weterynarii. W oszklonym patio prywatnego domu mieszkała lwiczka. Trzymiesięczna, karmiona butelką. Na miejscu były już inspektorki VIVY i nieoceniona Ania – uczestniczka wielu interwencji ratujących egzotyczne biedaki w potrzebie i nie mniej wielu batalii sądowych o ich wyzwolenie. Lwiczka tańczyła wzdłuż szyb. Dziwne, nieskładne podskoki, wyginanie ciała i odwodzenie głowy do tyłu.
Deficyt witaminy A, niewłaściwa dieta i problemy neurologiczne. Brak dokumentów, jakiś właściciel w tle. Pani pękająca tu i ówdzie od silikonu „przechowywała” kota w swoim domu, miał on podobno trafić później do parku rozrywki. Decyzja powiatowego lekarza weterynarii: natychmiast zabrać. Zasypiałam w zoo w pokoiku nad biurem, czekając na przyjazd lwiego dziecka.
Nad ranem obudził mnie kolejny telefon. „Czy przyjmie pani drugiego lwa…?”. Rozespana myślałam sobie, że to żart, bardzo nie w porę. Ale ciąg dalszy postawił mnie na nogi: „… i trzy krokodyle?”. W takich chwilach żałuję, że nie znoszę papierosów i nie mam jak się znieczulić alkoholem, bo ciągle w pracy przy zwierzętach i ciągle odpowiedzialna za ich los i za ludzi. Nałóg mam tylko jeden: nieuleczalną miłość do osób zwierzęcych, która odebrała mi raz na zawsze możliwość pogrążenia się w jakichkolwiek innych hazardach, używkach czy obsesjach. Pozostało mi więc westchnąć. Jakie krokodyle, jaki lew? A to niedaleko, ten sam dystrykt, ten sam właściciel.
Przesyłane zdjęcia pokazywały pokój i totalny rozgardiasz, małego wychudzonego lwa, lwie dziecko, i trzy naprawdę duże krokodyle w wanienkach budowlanych, bez właściwych zabezpieczeń. Kolejna ekipa wysyłana pilnie – pojechał Radek, z dywanem (najlepszy do bezpiecznego zawinięcia gadów) i z nadzieją, że krokodyle wydawały się na zdjęciach i filmach policyjnych większe niż w rzeczywistości. Na miejscu okazało się, że lwiątko chudzielec to mieszaniec lwa i tygrysa. W wieku czterech miesięcy ważył połowę tego, co powinien. Krzywe, krótkie łapy, klatka piersiowa jak u koguta. Krzywica. Niewłaściwa dieta. Lwy żyją w pełnym słońcu, a tutaj mroczna wczesna wiosna, brak zróżnicowanej diety, butelka zamiast matczynego mleka, obfitującego w substancje odżywcze.
Krokodyle były jednak duże. Należało je obejrzeć. Zwykle, aby tego dokonać, muszą być uspokojone, nieaktywne, ospałe, a to bez interwencji weterynaryjnej umożliwia jedynie obniżenie temperatury ich ciała. Pyskówka, brak współpracy ze strony właściciela. Do akcji wkroczyła jego matka, która chciała pozbyć się kłopotów i policji. Wreszcie udało się schłodzić pomieszczenie i wodę, tak by zmniejszyć aktywność zwierząt i obejrzeć je bezpiecznie. Jedna tak zwana śruba, skręt wokół własnej osi, i krokodyl staje się mordercą nieostrożnego człowieka. Nie mamy w zoo tak dużych basenów ani tak wielkich skrzyń transportowych. Mogliśmy zabezpieczyć tylko najmniejszego, który ma metr i kilkadziesiąt centymetrów. Koniec końców ekipa zoo mogła pomóc lwiątku i jednemu z krokodyli…
Rozpoczęła się po powrocie najżmudniejsza część pracy: wyprowadzanie zwierząt na prostą, czuła opieka i wyrównanie deficytów pokarmowych. Dla krokodyla – naświetlania, rehabilitacja, właściwy wybieg i możliwość zaspokajania podstawowych potrzeb biologicznych. Kociaki – walka z krzywicą, zaburzeniami zachowania i budowa odpowiedniego wybiegu. Gdy stygły emocje, ubywało adrenaliny i interwencja się kończyła, a media rozjeżdżały się do nowych newsów, zaczynała się codzienna rutyna, walka od podstaw, pełna wzlotów i upadków, opisywanych tylko w krótkich raportach do sądu.
Koszta osobiste
W trakcie prowadzonych interwencji, opieki nad zwierzętami czy moich osobistych z nimi przygód byłam wielokrotnie świadkiem w sprawach karnych, nawet – osobą oskarżoną. Opinia publiczna raz kreowała mnie na świętą od zwierząt, innym razem na okrutnicę odbierającą ukochanych pupili przedobrym właścicielom. Rozkładano na części pierwsze moje życie prywatne, ubogacano życiorys ponad miarę, zniekształcano historię zdarzeń z moim udziałem, pomawiano i zniesławiano, bądź pakowano w żywoty błogosławione.
Ocalałam. Ciuteńkę pokiereszowana, czasem łykająca łzę urazy czy wdzięczności. Ocalałam dzięki szczególnym obrazom, które pozostały ze mną na zawsze.
Gdy los, ludzie i okoliczności stawiają mnie pod murem, żeby rozstrzelać, albo gdy tego muru obojętności ludzkiej wobec krzywdy zwierząt przejść nie mogę, zamykam oczy i widzę sceny z życia istot uratowanych: tygrysica Softi przeciąga się z boku na bok na ogromnym słonecznym wybiegu, spokojna i pogodzona z niewolą bez cierpienia; pozbierana po wypadku drogowym borsuczyna ucieka pędem w las bez jednego pożegnalnego spojrzenia, stając się jednością z ziemią, powietrzem i zaroślami; zagubiona dingo przestaje uciekać, wtula się we mnie z ufnością i wspólnie oglądamy malinowy zachód słońca na wsi…
Trzeba nam zmiany, nie tylko w sposobie rozumienia naszego gatunkowego miejsca w świecie Matki Natury, naszej więzi z Nią, osłabionej i zniekształconej przez cywilizację i kulturę, ale i powrotu do korzeni, do odnalezienia naszych najlepszych ludzkich cech, przedefiniowania pojęcia człowieczeństwa i odkrycia drogi do spowolnienia naszego niszczycielskiego wpływu na planetę.
Wszyscy jesteśmy mieszkańcami Ziemi, my i inne organizmy żywe. To zobowiązuje do zawarcia paktu o zminimalizowaniu ludzkiej agresji. Gdy obok śladów naszych stóp, najczęściej obutych, znajdzie się miejsce na ślady łap, racic i kopyt, a drzewa zaczniemy sadzić na potęgę, zamiast je wycinać – mamy szansę na trwanie w czasie.
Jeśli zaprzestaniemy polowań, hodowli wielkoprzemysłowych i będziemy zacnie zachowywać umiar przy eksploatacji naturalnych środowisk – umożliwimy godne życie następnym pokoleniom.
Gdy otoczymy opieką pszczoły, w lesie pobiegniemy wytyczonym duktem, zamiast tony plastiku zużyjemy tylko kilka kilogramów – pokłonimy się naszej Matce Naturze i odzyskamy spokój życia bez naruszania jej odwiecznych praw podstawowych.
Jeśli nasze dzieci nie będą już chciały, by pompon u czapki wiązał się z zamordowaniem istoty czującej, staniemy się dobrymi rodzicami.
Zadbanie o detale codzienne, o honorowe traktowanie życia w każdej jego postaci, z należnym szacunkiem, jest ocaleniem nas samych, dążeniem do spędzenia tej krótkiej chwili naszego osobistego istnienia bez przykładania ręki do tragedii wymierania… Utopia? Raczej prosta i jedyna recepta na ocalenie od zniknięcia na amen.
Materiały prasowe: Wydawnictwo Znak